NAUKOWIEC, WYKŁADOWCA

Dawid Maria Osiński

Uniwersytet to także pamięć o ludziach. I tych, którzy od nas odchodzą coraz częściej, coraz boleśniej, a których pamiętać możemy dzięki nieustannej wymianie z ich myślą i dorobkiem twórczym. I tych, którzy byli pierwszymi autorytetami, pierwszymi mistrzami, pierwszymi „kolegami”.

Dawid Maria Osiński jest adiunktem na Wydziale Polonistyki UW w Zakładzie Literatury i Kultury Drugiej Połowy XIX Wieku. Pełnił tam funkcje członka Wydziałowych Komisji Rekrutacyjnych, pełnomocnika Wydziału ds. informacji i promocji, protokolanta obron doktorskich, habilitacyjnych, sekretarza Rady Wydziału, sekretarza Zakładu Literatury i Kultury Drugiej Połowy XIX Wieku, p.o. Kierownika studiów podyplomowych „Szkoła Mistrzów. Studia technik pisarskich i prezentacji tekstu literackiego”. Jest także wiceprezesem oddziału warszawskiego Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza. Od kilku lat opiekuje się studencko-doktoranckim Kołem Naukowym Literatury i Kultury Modernizmu. Od 10 lat jest jurorem Komitetu Olimpiady Literatury i Języka Polskiego dla szkół ponadgimnazjalnych.

*

Odpowiedzieć na pytanie, czym jest Uniwersytet i nie popaść przy okazji tego typu wyznania w banał, przesadę, ckliwą jubileuszową „landrynę” czy powtarzalność, nie jest łatwo. Warto może zacząć od zarysowania sytuacji, które to miejsce tworzą. Uniwersytet jest specyficzną i wymagającą przestrzenią. Przestrzeń tę wyznaczają i dosłowne ramy kampusu (w przypadku wydziałów, które mają to szczęście, że są z racji historycznego przyporządkowania zlokalizowane przy Krakowskim Przedmieściu) i wytwarzanie się więzi scalających przynależność. Bycie na Uniwersytecie rządzi się swoistym prawem trwałości i zmienności. A ta konfiguracja jest zawsze sprzężeniem. Budowanie wspólnoty uniwersyteckiej cechuje bowiem trwałość i zmienność zarówno w sensie zawodowych obowiązków naukowych, jak i interakcji zakładowo-dydaktycznych.

To, co trwałe, związane jest z przyporządkowaniem do określonej struktury, konkretnego miejsca, ludzi, z którymi buduje się cotygodniowe porozumienie – i to wynikające z racji zawodowych, i to wynikające ze zwyczajnych ludzkich doświadczeń. W humanistyce ważna jest oprócz indywidualnej ścieżki umiejętność tworzenia zespołowości i odnajdywania się w jej regułach i ryzach. Dlatego praca na Uniwersytecie określa co najmniej dwa typy przynależności. Jeden wynika z przynależności do instytucji, drugi z pewnego typu postawy i sposobu uczestnictwa w jej ramach, czyli uniwersyteckości. Tę uniwersyteckość stanowi zarówno naukowo-dydaktyczna praktyka obecności, potwierdzająca zasadność bycia tu, a nie gdzie indziej, ale też charakter funkcjonowania w różnych konfiguracjach z innymi.

Uniwersytet – jest takim miejscem i przestrzenią, które jak każde inne miejsca i przestrzenie, do których się przywiązujemy i, które stają się częścią codzienności – wymusza również specyficzne rozumienie czasu. Bo czas uniwersytecki rządzi się swoimi prawami. Przenosi to, co zawodowe, w przestrzeń prywatnego. Specyficznie organizuje i porządkuje czas prywatny. Każdy nauczyciel akademicki poza obowiązkami (ale i przyjemnościami) wynikającymi z wypełniania pensum dydaktycznego czy w coraz większym niestety stopniu administracyjno-biurokratycznych obciążeń, uniwersyteckość przenosi nieuchronnie w przestrzeń prywatną. Bo trudno odseparować czas poświęcany na przygotowanie do zajęć, konferencji, pisanie tekstów czy książek od czasu pozauniwersyteckiej aktywności.

Uniwersytet i uniwersyteckość wymuszają traktowanie przestrzeni i czasu specyficznie. Przykładem jest chociażby zależność od programów różnorodnych kursowych zajęć, które wynikają z takiego, a nie innego cyklu dydaktycznego, a więc i cyklu uniwersyteckiej codzienności. Ten specyficzny typ zajęć powoduje, że cykl pracy na uniwersytecie łączy się – zwłaszcza dla humanisty – w nieunikniony sposób z pewnymi stałymi w przyrodzie Uniwersytetu. Określają one jej systematykę – typ rozumienia i odbierania przestrzeni. W sposób sztuczny porządkują przestrzeń i artefakty przy Krakowskim Przedmieściu (jak to ma miejsce w przypadku Wydziału Polonistyki). Dla prowadzącego zajęcia z historii literatury 2. połowy XIX wieku, w nieuchronny sposób (mimo corocznych zmian sylabusowych) przybywanie na zajęcia kojarzyć się będzie już zawsze ze złotą jesienią Prusa, Konopnickiej czy Orzeszkowej i wijącymi się różnokolorowymi bluszczami okalającymi jedną ze ścian Wydziału. Zima jako czas przesilenia z przełomem antypozytywistycznym i wystąpieniami programowymi modernistów. Dlatego kiedy mówi się o wczesnym Przybyszewskim, Feldmanie czy Górskim, za oknem podczas zajęć prószy śnieg. A z sali 26, w której najczęściej odbywają się zajęcia kursowe z historii literatury polskiej widać na horyzoncie dalekie „halizny mazowieckie” (jak mawiał jeden z bohaterów powieści Berenta) prawobrzeżnej Warszawy. Cezurą stają się tu ferie zimowe, a po nich czas przedwiośnia Żeromskiego, Wyspiańskiego czy Reymonta i wiosna, zaanektowana przez lektury Leśmiana, Berenta, Staffa czy Zapolskiej. Nie sposób wówczas nie łączyć tych doświadczeń lekturowych z intensywnością tego, co za oknem. I chyba taki tryb określania przestrzeni i kojarzenia jej z doświadczeniami lekturowymi (a więc zawodowo-przyjemnościowymi) zachodzi drogę każdemu z nas, nie tylko literaturoznawcom, zajmującym się poszczególnymi wycinkami dziejów literatury i kultury.

Uniwersytet to wymiana. Chociaż coraz słabiej konsoliduje się tryb osadzania i przynależności do miejsca, wynikający z pewnych systemowych ustaleń i obostrzeń obowiązków konkursowych na kolejne stopnie awansu zawodowego, to tym bardziej to, co wspólnotowe i zespołowe, staje się cenne. Oczywiście akademickość wymusza osobność, indywidualną ścieżkę badań, w konsekwencji stworzenie wyrazistej „szkoły”, ale też daje szansę łączenia subdyscyplin, jak choćby filologii narodowej z innymi neofilologami, filozofią, historią czy historią sztuki. Dlatego pamiętam, że kiedy przed szesnastoma laty rozpocząłem studia w UW, nieocenionymi wydały mi się wówczas nieobligatoryjne i wynikające z pozaprogramowej konieczności stemplowania różnych zajęć w indeksie – zajęcia na anglistyce, germanistyce czy filozofii, na które uczęszczało się ot tak, po godzinach, po prostu.

Uniwersytet to także pamięć o ludziach. I tych, którzy od nas odchodzą coraz częściej, coraz boleśniej, a których pamiętać możemy dzięki nieustannej wymianie z ich myślą i dorobkiem twórczym. I tych, którzy byli pierwszymi autorytetami, pierwszymi mistrzami, pierwszymi „kolegami”. O nich będzie się zawsze pamiętać. Nawet jeśli ścieżki naukowe mistrzów i nasze nie spotkały się i zapewne już nie spotkają na takiej czy innej kładce wymiany myśli.

Takim pierwszym mistrzem-autorytetem, który nazwał mnie „panem kolegą” (co oznaczało wobec studentów formułę określającą stopień zażyłości intelektualnej), był Pan Profesor Janusz Pelc – specjalista i badacz literatury staropolskiej, monografista twórczości Kochanowskiego i znawca specyfiki polskiego baroku. Dla pierwszorocznego studenta, który od października 2000 roku miał słynne poranne ćwiczeniowe środy z literatury staropolskiej z Profesorem Pelcem, było to przeżycie ważne z dwóch powodów. Profesor Pelc był jedynym wówczas w mojej grupie dziekańskiej profesorem tytularnym o sławie międzynarodowej, prowadzącym zajęcia ze studentami I roku. Odsłaniał nam tajniki polonistycznych meandrów, przenosząc w świat literatury dawnej, ale i świat Jego mistrzów, jak choćby Juliana Krzyżanowskiego czy Wacława Borowego. Po rocznym kursie mieliśmy w całej grupie (i sądzę, że to nie jest nadużycie) takie przekonanie, że tuzy polskiej humanistyki dwudziestowiecznej to nasi dobrzy znajomi, o których poza profilem ich myślenia, znamy też sporo anegdotek, wypowiadanych przez Profesora przygodnie, zawsze w kontekście jakiś udręk filologa czy dylematów badacza, penetrującego biblioteki Europy w poszukiwaniu białych kruków.

Profesor miał dar opowiadania i zagarniania słuchacza. Miał również rzadko spotykaną umiejętność skupiania uwagi na detalach i subtelnościach naukowych, dla nas, pierwszorocznych wówczas studentów, nie do zrozumienia. Pamiętam, jak kiedyś zaprosił mnie Profesor do siebie na dyżur. Polecił zarezerwować popołudnie. Była wczesna wiosna i mieliśmy rozmawiać o apokryfach i średniowiecznej pieśni pasyjnej. Teraz z meritum tej rozmowy mam w głowie tylko strzępki, ale historyjka ta, chociaż można by sądzić, że trąci mitomaństwem, zawiera jeden ważny szczegół dotyczący specyfiki pracy Profesora. Pamiętam, że podczas rozmowy (i to ważne, że spotkania z Profesorem były zawsze rozmowami, nigdy wykładami Mistrz – uczeń) padało mnóstwo różnorodnych kontekstów, które należałoby w tym temacie uwzględnić. W pewnym momencie zauważyłem, że rozmawiamy po niemiecku, to znowu po angielsku (bo akurat Profesorowi przypomniała się jakaś międzynarodowa konferencja, na której ostatnio był i dyskutował dany problem z badaczką z Oxfordu). I pewnie rozmowa trwałaby dalej, zważywszy na to, że w obu tych językach mieliśmy obaj „coś” do powiedzenia. Ale po jakimś czasie Profesor zauważył, że ja milczę i tępo patrzę, nawet nie próbując przytakiwać. Profesor zapytał o powód milczenia. A ja powiedziałem, że padło tyle tytułów i nazw łacińskich, co więcej – zauważyłem, że składnia wypowiedzi Profesora jakoś niebezpiecznie przypomina łacinę, w co ja nie umiem się wstrzelić, i że nie jestem się w stanie odnieść do czegokolwiek, co Profesor stwierdził. Wtedy Profesor z ciepłym wzrokiem i przychylnym spojrzeniem, chociaż pozostający w dużym zadziwieniu, powiedział: „Panie kolego, czyżby Pan nie znał łaciny?” Pamiętam, że stwierdziłem, że łaciny się dopiero uczę (w liceum chodziłem do klasy o profilu językowym, kilkanaście godzin tygodniowo języków na solidnym poziomie, ale bez łaciny) i jest to raczej raczkująca propedeutyka, a nie nauka. Na co Profesor Pelc odpowiedział mniej więcej tak: „Panie kolego, to strata dla literatury dawnej. Ale cóż ja mogę poradzić na to, że teraz na początku XXI wieku [w 2001 roku] mamy takie marne wykształcenie filologiczne, a nieznajomość łaciny i greki to skandal. Kiedyś nie wpuszczono by Państwa na Uniwersytet. Musi Pan to nadrobić. Ma Pan taki obowiązek”. Umarł w butach. Martwa sprawa. Nigdy tego nie narobiłem i nie wypełniłem polecenia Profesora. Z tą nieznajomością łaciny i greki muszę jakoś żyć. Już raczej nic tego nie zmieni.

Wybrałem dziewiętnasty wiek. I choć bohaterowie moich badań mieli w zdecydowanej większości doskonałe wykształcenie klasyczne, mam nadzieję, że nie mają mi tego braku za złe. Nie żałuję oczywiście wyboru, ale jednego, czego żałuję, to tego, że nigdy nie było dość czasu, żeby tę piętę achillesową jakoś wzmocnić, żeby założyć chociaż na nią jakiś sandał. Ilekroć więc natrafiam w swoich dziewiętnastowiecznych badaniach na ten mur, tylekroć przypomina mi się refleksja Profesora, o którego śmierci 9 maja 2005 roku dowiedziałem się dzień później, w dniu obrony dyplomu magisterskiego u Profesor Ewy Paczoskiej (z obecności i znaczenia cyfr i liczb w twórczości Leśmiana), pod której okiem twórczo terminowałem jako student, magistrant i doktorant i z którą poza pasjami dziewiętnastowiecznymi łączą nas pasje muzyczne.

Kiedy przypomina się Profesor Pelc, to jest to Ktoś trochę jak z wiersza Herberta – pochylony mędrzec z laseczką, wiosną w słomkowym kapeluszu, z termosem na biurku, przy szeleście wyciąganych lekarstw, powtarzający swoje ulubione „prawda właśnie” i odsłaniający uroki dawności. W takiej postaci Profesora skupiło się już wtedy wszystko to, co z Uniwersytetem kojarzyło się mojej grupie dziekańskiej i kojarzyć się mi będzie zawsze. Niespieszność, namysł, pokora wobec materii, cierpliwość wobec przyswajania wiedzy, znaczenie doświadczenia. Od siebie dodałbym jeszcze żywioł nieoczekiwanego, który gwarantują mądrzy studenci, potrafiący zaskoczyć, intelektualnie zadziwić i niepozwalający, żebyśmy przestali myśleć jakoś przecież zawsze w określony sposób.

Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+