Andrzej Kozłowski

Wyjazdy terenowe

To przejaw zarozumiałości autora. Z powodu braku zdjęcia bohaterki anegdoty umieścił on swoją podobiznę z 1966 r. jako naocznego świadka opowiedzianego zdarzenia. Fot. Ryszard Wyrwicki, archiwum prywatne autora.
To przejaw zarozumiałości autora. Z powodu braku zdjęcia bohaterki anegdoty umieścił on swoją podobiznę z 1966 r. jako naocznego świadka opowiedzianego zdarzenia. Fot. Ryszard Wyrwicki, archiwum prywatne autora.

to źródło wielu przygód ich uczestników...

Lipiec 1966 r., kurs terenowy z wiertnictwa dla studentów geologii, sceneria – jedna z odkrywek w okolicach Tarnobrzegu, gdzie wydobywano siarkę. Wtedy wśród koleżanek z roku było kilka „gwiazd”, starających się na wszelki sposób zaimponować (głównie sobie nawzajem). Do „argumentów” należały strój, skąpy, bo pogody były piękne, ponadto opalenizna, wystylizowana poza, „postój” w czasie zajęć w miejscu, gdzie wzrok zatrzymywał się tylko na wyeksponowanej osobie… Właśnie wybór miejsca, w którym nie miałoby się konkurencji innych żeńskich sylwetek, jest clou tej anegdoty.

Po wyrobisku prowadził nas miejscowy geolog, który na wstępie poprosił, aby chodzić tylko za nim ze względów bezpieczeństwa. W pewnej chwili przemieszczaliśmy się obok jakieś prostokątnej, gładkiej powierzchni, przewodnik wskazał na nią, rzucił:

– Tam proszę nie wchodzić – i przeszliśmy parę kroków dalej.

Jednakże jedna z „gwiazd” nie usłyszała ostrzeżenia lub je zignorowała i zdecydowanym krokiem wmaszerowała na ową powierzchnię. Marsz był krótki, „gwiazda” prawie natychmiast pogrążyła się niemal po piersi w kleistej, szarej mazi. To, na co wkroczyła, było zbiornikiem użytej płuczki wiertniczej, czyli gęstej zawiesiny iłu, wlewanej do prostokątnego, niegłębokiego (na szczęście) basenu, aby odparować wodę. Osoba zanurzona w tym ile nie może zrobić ani kroku, tak jest lepki. Koleżankę wyciągnięto przy pomocy drewnianych tyczek, ale po tej operacji cała była ozdobiona warstwą iłu. Jak żadna z konkurentek.

Wniosek: o ile przemiana żony Lota w słup soli nie znalazła potwierdzenia naukowego, przemiana owej koleżanki w bryłę iłu była faktem niewątpliwym.


*


We wsi Pobiedna w Sudetach oprócz widmowego autobusu można zobaczyć niemal widmową (bo w ruinie) wieżę, zbudowaną jako obserwatorium astronomiczne przez fizyka, astronoma, chemika, lekarza, mineraloga, biologa i bibliofila Adolfa Traugotta von Gersdorffa (1744–1807). Fot. Andrzej Kozłowski, 2015 r.
We wsi Pobiedna w Sudetach oprócz widmowego autobusu można zobaczyć niemal widmową (bo w ruinie) wieżę, zbudowaną jako obserwatorium astronomiczne przez fizyka, astronoma, chemika, lekarza, mineraloga, biologa i bibliofila Adolfa Traugotta von Gersdorffa (1744–1807). Fot. Andrzej Kozłowski, 2015 r.

Rok 1971 to sezon intensywnych prac terenowych mojego kolegi i moich. Wstawaliśmy rano, penetrowaliśmy Góry i Pogórze Izerskie do wieczora. W ciągu dnia nie zawsze można było kupić coś do jedzenia, więc zazwyczaj wieczorem trafialiśmy do „gospody ludowej”, gdzie uzupełnialiśmy zasoby źródeł energii w organizmach. Tak było i wtedy, gdy pracę

terenową zakończyliśmy w okolicach wsi Pobiedna na Pogórzu. Poszliśmy do gospody, zamówiliśmy kotlet schabowy, ziemniaki, jakąś sałatkę i piwo na koniec pracowitego dnia, przedtem jednak na przystanku PKS sprawdziliśmy, że ostatni (i już jedyny) autobus odjeżdża do Szklarskiej Poręby przez Świeradów, o ile pamiętam, o godzinie 21.40. Czasu mieliśmy sporo, nie spieszyliśmy się z jedzeniem, a na przystanek przyszliśmy około kwadransa przed odjazdem autobusu. Czekamy ów kwadrans, mija drugi, trzeci niebezpiecznie zbliża się do końca, a autobusu nie ma. W domu obok paliło się jeszcze światło, więc zasięgnęliśmy języka. Na właściwe pytanie mieszkaniec odpowiedział:

– A, ten pekaes, to on był dziś już o dziewiątej (tj. o 21). Trochę czekał, ale nie było nikogo, to pojechał.

Do Świeradowa, gdzie mieliśmy nocleg, dotarliśmy pieszo, 8 km, niby niedaleko, ale każdy z nas szedł z około 30 kilogramami próbek skał w plecaku.

Wniosek: w badaniach naukowych nie należy posługiwać się pozornie wiarygodnymi schematami.


*


„No to po stówie od łebka!”; banknoty z kolekcji autora. Fot. Andrzej Kozłowski, 2016 r.
„No to po stówie od łebka!”; banknoty z kolekcji autora. Fot. Andrzej Kozłowski, 2016 r.

Góry Sowie, maj, bodajże 1973 r., zajęcia terenowe ze studentami IV roku. Dzień był męczący, omawiane odsłonięcia skał daleko od miejscowości, późny obiad wypadł dopiero wieczorem w restauracji hotelu, w którym nocowaliśmy. We czterech prowadzących zajęcia wraz z kierowcą autobusu zasiedliśmy przy jednym stole. Posiłki zamówiliśmy godziwe, tylko jeden kolega, oszczędny z natury, wybrał jakąś zupkę (o ile pamiętam – krupnik), ziemniaczki gotowane polane smażonym boczkiem i wodę mineralną, razem chyba za niespełna 10 złotych. Po zjedzeniu i wypiciu, gdy kelnerka zapytała, jak ma wystawić rachunek, kierowca (o zawołaniu „Gruba Rura”) poprosił:

– Jeden dla wszystkich, my już się rozliczymy!

Po chwili, gdy rachunek dostaliśmy, „Gruba Rura” spojrzał na kwotę i powiedział:

–O, 460 złotych? A ilu nas jest? Pięciu? No to z napiwkiem po stówie na łebka!

Rzuciliśmy „po stówie”, jedynie oszczędny kolega chciał coś powiedzieć, ale tylko westchnął i także dołożył swoje sto złotych.

To był chyba najdroższy krupnik i ziemniaki z wody, jakie widziałem.

Wniosek: przewidywania naukowców nie zawsze muszą się sprawdzić.


*


Lipiec 1966 roku, droga z Grębowa do Tarnobrzegu. Jedziemy na zajęcia na kursie terenowym z wiertnictwa. Nasz pojazd to bardzo wieloletnia ciężarówka lublin okryta plandeką. My, studenci, „na skrzyni”, prowadząca zajęcia pani magister obok kierowcy zwanego Grubą Rurą w szoferce. Z drogi bardzo lokalnej wjechaliśmy na drogę lokalną i w pewnej chwili z szoferki dobiegł przeraźliwy krzyk. Ci z nas, którzy siedzieli blisko tylnego okienka szoferki, rzucili się ku niemu i oto obrazek: pani magister, wczepiona (o mało nie napisałem „pazurami”) w ramię kierowcy coś nieprzytomnie krzyczy, kierowca zaś, o ile mogliśmy dosłyszeć w krótkich przerwach w krzyku, śpiewał i do rytmu klaskał w dłonie.

Dopiero po długiej chwili zrozumieliśmy, co krzyczała pani magister:

– Niech pan trzyma kierownicę!!!!!

Wniosek: wystąpienia naukowe powinny być przemyślane, improwizowanych można nie zrozumieć.


Autorem anegdoty jest prof. dr hab. Andrzej Kozłowski. Studiował na Wydziale Geologii UW w latach 1964-1970 (studia trwały wtedy 5,5 roku). Od 1969 r. pracownik Instytutu Geochemii, Mineralogii i Petrologii UW, z czasem wieloletni zastępca dyrektora, potem dyrektor tamże. Przez szereg lat kierownik Zakładu Mineralogii, w latach 2005-2012 dziekan Wydziału Geologii UW. Zainteresowania (oprócz zawodowych): wędrówki, początkowo po rozmaitych krajach, potem wyłącznie po Polsce, historia kultury, zwłaszcza sztuki, rysowanie ręczne i grafika komputerowa, fotografowanie, wykłady popularno-naukowe łączące różne dziedziny wiedzy; kolekcja pocztówek, etykiet piwnych i nagrań muzyki na harfę.

Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+