to źródło wielu przygód ich uczestników...
Lipiec 1966 r., kurs terenowy z wiertnictwa dla studentów geologii, sceneria – jedna z odkrywek w okolicach Tarnobrzegu, gdzie wydobywano siarkę. Wtedy wśród koleżanek z roku było kilka „gwiazd”, starających się na wszelki sposób zaimponować (głównie sobie nawzajem). Do „argumentów” należały strój, skąpy, bo pogody były piękne, ponadto opalenizna, wystylizowana poza, „postój” w czasie zajęć w miejscu, gdzie wzrok zatrzymywał się tylko na wyeksponowanej osobie… Właśnie wybór miejsca, w którym nie miałoby się konkurencji innych żeńskich sylwetek, jest clou tej anegdoty.
Po wyrobisku prowadził nas miejscowy geolog, który na wstępie poprosił, aby chodzić tylko za nim ze względów bezpieczeństwa. W pewnej chwili przemieszczaliśmy się obok jakieś prostokątnej, gładkiej powierzchni, przewodnik wskazał na nią, rzucił:
– Tam proszę nie wchodzić – i przeszliśmy parę kroków dalej.
Jednakże jedna z „gwiazd” nie usłyszała ostrzeżenia lub je zignorowała i zdecydowanym krokiem wmaszerowała na ową powierzchnię. Marsz był krótki, „gwiazda” prawie natychmiast pogrążyła się niemal po piersi w kleistej, szarej mazi. To, na co wkroczyła, było zbiornikiem użytej płuczki wiertniczej, czyli gęstej zawiesiny iłu, wlewanej do prostokątnego, niegłębokiego (na szczęście) basenu, aby odparować wodę. Osoba zanurzona w tym ile nie może zrobić ani kroku, tak jest lepki. Koleżankę wyciągnięto przy pomocy drewnianych tyczek, ale po tej operacji cała była ozdobiona warstwą iłu. Jak żadna z konkurentek.
Wniosek: o ile przemiana żony Lota w słup soli nie znalazła potwierdzenia naukowego, przemiana owej koleżanki w bryłę iłu była faktem niewątpliwym.
*
Rok 1971 to sezon intensywnych prac terenowych mojego kolegi i moich. Wstawaliśmy rano, penetrowaliśmy Góry i Pogórze Izerskie do wieczora. W ciągu dnia nie zawsze można było kupić coś do jedzenia, więc zazwyczaj wieczorem trafialiśmy do „gospody ludowej”, gdzie uzupełnialiśmy zasoby źródeł energii w organizmach. Tak było i wtedy, gdy pracę
terenową zakończyliśmy w okolicach wsi Pobiedna na Pogórzu. Poszliśmy do gospody, zamówiliśmy kotlet schabowy, ziemniaki, jakąś sałatkę i piwo na koniec pracowitego dnia, przedtem jednak na przystanku PKS sprawdziliśmy, że ostatni (i już jedyny) autobus odjeżdża do Szklarskiej Poręby przez Świeradów, o ile pamiętam, o godzinie 21.40. Czasu mieliśmy sporo, nie spieszyliśmy się z jedzeniem, a na przystanek przyszliśmy około kwadransa przed odjazdem autobusu. Czekamy ów kwadrans, mija drugi, trzeci niebezpiecznie zbliża się do końca, a autobusu nie ma. W domu obok paliło się jeszcze światło, więc zasięgnęliśmy języka. Na właściwe pytanie mieszkaniec odpowiedział:
– A, ten pekaes, to on był dziś już o dziewiątej (tj. o 21). Trochę czekał, ale nie było nikogo, to pojechał.
Do Świeradowa, gdzie mieliśmy nocleg, dotarliśmy pieszo, 8 km, niby niedaleko, ale każdy z nas szedł z około 30 kilogramami próbek skał w plecaku.
Wniosek: w badaniach naukowych nie należy posługiwać się pozornie wiarygodnymi schematami.
*
Góry Sowie, maj, bodajże 1973 r., zajęcia terenowe ze studentami IV roku. Dzień był męczący, omawiane odsłonięcia skał daleko od miejscowości, późny obiad wypadł dopiero wieczorem w restauracji hotelu, w którym nocowaliśmy. We czterech prowadzących zajęcia wraz z kierowcą autobusu zasiedliśmy przy jednym stole. Posiłki zamówiliśmy godziwe, tylko jeden kolega, oszczędny z natury, wybrał jakąś zupkę (o ile pamiętam – krupnik), ziemniaczki gotowane polane smażonym boczkiem i wodę mineralną, razem chyba za niespełna 10 złotych. Po zjedzeniu i wypiciu, gdy kelnerka zapytała, jak ma wystawić rachunek, kierowca (o zawołaniu „Gruba Rura”) poprosił:
– Jeden dla wszystkich, my już się rozliczymy!
Po chwili, gdy rachunek dostaliśmy, „Gruba Rura” spojrzał na kwotę i powiedział:
–O, 460 złotych? A ilu nas jest? Pięciu? No to z napiwkiem po stówie na łebka!
Rzuciliśmy „po stówie”, jedynie oszczędny kolega chciał coś powiedzieć, ale tylko westchnął i także dołożył swoje sto złotych.
To był chyba najdroższy krupnik i ziemniaki z wody, jakie widziałem.
Wniosek: przewidywania naukowców nie zawsze muszą się sprawdzić.
*
Lipiec 1966 roku, droga z Grębowa do Tarnobrzegu. Jedziemy na zajęcia na kursie terenowym z wiertnictwa. Nasz pojazd to bardzo wieloletnia ciężarówka lublin okryta plandeką. My, studenci, „na skrzyni”, prowadząca zajęcia pani magister obok kierowcy zwanego Grubą Rurą w szoferce. Z drogi bardzo lokalnej wjechaliśmy na drogę lokalną i w pewnej chwili z szoferki dobiegł przeraźliwy krzyk. Ci z nas, którzy siedzieli blisko tylnego okienka szoferki, rzucili się ku niemu i oto obrazek: pani magister, wczepiona (o mało nie napisałem „pazurami”) w ramię kierowcy coś nieprzytomnie krzyczy, kierowca zaś, o ile mogliśmy dosłyszeć w krótkich przerwach w krzyku, śpiewał i do rytmu klaskał w dłonie.
Dopiero po długiej chwili zrozumieliśmy, co krzyczała pani magister:
– Niech pan trzyma kierownicę!!!!!
Wniosek: wystąpienia naukowe powinny być przemyślane, improwizowanych można nie zrozumieć.
Autorem anegdoty jest prof. dr hab. Andrzej Kozłowski. Studiował na Wydziale Geologii UW w latach 1964-1970 (studia trwały wtedy 5,5 roku). Od 1969 r. pracownik Instytutu Geochemii, Mineralogii i Petrologii UW, z czasem wieloletni zastępca dyrektora, potem dyrektor tamże. Przez szereg lat kierownik Zakładu Mineralogii, w latach 2005-2012 dziekan Wydziału Geologii UW. Zainteresowania (oprócz zawodowych): wędrówki, początkowo po rozmaitych krajach, potem wyłącznie po Polsce, historia kultury, zwłaszcza sztuki, rysowanie ręczne i grafika komputerowa, fotografowanie, wykłady popularno-naukowe łączące różne dziedziny wiedzy; kolekcja pocztówek, etykiet piwnych i nagrań muzyki na harfę.