Joanna Gocłowska-Bolek

Równania różniczkowe na bezludnej wyspie

Na zdjęciu Autorka anegdoty. Fot. archiwum prywatne autorki.
Na zdjęciu Autorka anegdoty. Fot. archiwum prywatne autorki.

Czyli jak zestresować studentów przed egzaminem…

Studiowałam ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim. Jednym z trudniejszych przedmiotów na drugim roku były równania różniczkowe, prowadzone gościnnie przez profesora M. z Wydziału Matematyki. Profesor M. traktował nas – nie matematyków, z pewnym politowaniem i wydawał się być nieco rozbawiony strapionymi minami, zakładając z góry, że i tak nasze nieudolne próby zrozumienia skomplikowanej materii działań różniczkowych nie przyniosą pożądanych skutków. Wykładał w sposób zawiły i zagmatwany, jedną ręką pisał na tablicy rzędy liczb i dziwnych literek, drugą pospiesznie natychmiast wszystko wycierał (nie gąbką, ale rękawem). Nic dziwnego, że czasem nieśmiało próbowaliśmy zapytać, jakich pytań możemy się spodziewać na egzaminie. Patrzył na nas wtedy groźnie i odpowiadał z przekąsem:

– Na egzaminie, tak jak w życiu, należy się spodziewać WSZYSTKIEGO!

Pamiętam, że egzamin został wyznaczony akurat w dniu wolnym, w Boże Ciało, dokładnie o godzinie 20:37…

– Zdążycie chyba już wrócić z procesji, prawda? – stwierdził Profesor.

Natomiast egzamin poprawkowy został wyznaczony od razu na następny dzień, na godzinę 6:12 rano. Ponieważ były to czasy przedUSOSowe, ba! przedinternetowe, a studenci raczej nie przepadali za czytaniem regulaminów, to nikt z nas nie śmiał protestować. Wszyscy przyszliśmy grzecznie zarówno na egzamin w Boże Ciało, jak też – na wszelki wypadek – następnego dnia o świcie na egzamin poprawkowy, bo przecież nie wiadomo, czy w pierwszym terminie zdaliśmy, czy nie.

Gdy już siedzieliśmy na egzaminie, w oczekiwaniu na pierwsze pytanie, struchlali ze strachu, trzymając w ręku wyostrzone ołówki (nie wolno było używać długopisów), prof. M. zamiast podyktować pytania, powiedział niespodziewanie:

– A czy opowiadałem wam kiedyś mój ulubiony dowcip? Nie? No to posłuchajcie. Otóż pewien człowiek podróżował statkiem z Europy do Ameryki. Po drodze zerwał się straszny sztorm i statek rozbił się o skały. Nasz bohater cudem chwycił się jakiejś oderwanej deski i przepłynął na niej wiele mil, aż morze wyrzuciło go na brzeg. Gdy się ocknął i rozejrzał, to przekonał się, że znalazł się na malutkiej bezludnej wyspie, na której nie znajdowało się nic oprócz jednej jedynej łysej palmy. Gdy zrozumiał swoje nieszczęsne położenie, rzucił się na kolana i zaczął wzywać Boga, wołając głośno: „Panie Boże, dlaczego ja? Dlaczego mnie się to przytrafiło?!”. Na to rozwarły się niebiosa, zagrzmiało, błysnęło i zza chmur odezwał się głos Stwórcy: „Bo po prostu ciebie nie lubię!””.

Z dowcipu nikt z nas się nie zaśmiał, wręcz przeciwnie, byliśmy już całkiem przerażeni. Dopiero wtedy zadowolony z siebie prof. M. podyktował nam zadania…


Autorką anegdoty jest dr Joanna Gocłowska-Bolek, z Uniwersytetem Warszawskim związana od 1996 roku, kiedy zaczęła studia na Wydziale Nauk Ekonomicznych. Na wydziale tym w 2006 roku obroniła też doktorat. Specjalizuje się w zagadnieniach wzrostu gospodarczego i procesach integracyjnych regionu Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Od 2012 roku jest dyrektorką Centrum Studiów Latynoamerykańskich CESLA UW. Promotorka współpracy akademickiej uczelni polskich i latynoamerykańskich. Miłośniczka prozy Gabriela Garcii Marqueza i poezji Mario Benedettiego. Uwielbia samotne wędrówki po zatłoczonym Sao Paulo i po kolumbijskich lasach deszczowych.

Share on FacebookTweet about this on TwitterShare on Google+