Czyli jak zestresować studentów przed egzaminem…
Studiowałam ekonomię na Uniwersytecie Warszawskim. Jednym z trudniejszych przedmiotów na drugim roku były równania różniczkowe, prowadzone gościnnie przez profesora M. z Wydziału Matematyki. Profesor M. traktował nas – nie matematyków, z pewnym politowaniem i wydawał się być nieco rozbawiony strapionymi minami, zakładając z góry, że i tak nasze nieudolne próby zrozumienia skomplikowanej materii działań różniczkowych nie przyniosą pożądanych skutków. Wykładał w sposób zawiły i zagmatwany, jedną ręką pisał na tablicy rzędy liczb i dziwnych literek, drugą pospiesznie natychmiast wszystko wycierał (nie gąbką, ale rękawem). Nic dziwnego, że czasem nieśmiało próbowaliśmy zapytać, jakich pytań możemy się spodziewać na egzaminie. Patrzył na nas wtedy groźnie i odpowiadał z przekąsem:
– Na egzaminie, tak jak w życiu, należy się spodziewać WSZYSTKIEGO!
Pamiętam, że egzamin został wyznaczony akurat w dniu wolnym, w Boże Ciało, dokładnie o godzinie 20:37…
– Zdążycie chyba już wrócić z procesji, prawda? – stwierdził Profesor.
Natomiast egzamin poprawkowy został wyznaczony od razu na następny dzień, na godzinę 6:12 rano. Ponieważ były to czasy przedUSOSowe, ba! przedinternetowe, a studenci raczej nie przepadali za czytaniem regulaminów, to nikt z nas nie śmiał protestować. Wszyscy przyszliśmy grzecznie zarówno na egzamin w Boże Ciało, jak też – na wszelki wypadek – następnego dnia o świcie na egzamin poprawkowy, bo przecież nie wiadomo, czy w pierwszym terminie zdaliśmy, czy nie.
Gdy już siedzieliśmy na egzaminie, w oczekiwaniu na pierwsze pytanie, struchlali ze strachu, trzymając w ręku wyostrzone ołówki (nie wolno było używać długopisów), prof. M. zamiast podyktować pytania, powiedział niespodziewanie:
– A czy opowiadałem wam kiedyś mój ulubiony dowcip? Nie? No to posłuchajcie. Otóż pewien człowiek podróżował statkiem z Europy do Ameryki. Po drodze zerwał się straszny sztorm i statek rozbił się o skały. Nasz bohater cudem chwycił się jakiejś oderwanej deski i przepłynął na niej wiele mil, aż morze wyrzuciło go na brzeg. Gdy się ocknął i rozejrzał, to przekonał się, że znalazł się na malutkiej bezludnej wyspie, na której nie znajdowało się nic oprócz jednej jedynej łysej palmy. Gdy zrozumiał swoje nieszczęsne położenie, rzucił się na kolana i zaczął wzywać Boga, wołając głośno: „Panie Boże, dlaczego ja? Dlaczego mnie się to przytrafiło?!”. Na to rozwarły się niebiosa, zagrzmiało, błysnęło i zza chmur odezwał się głos Stwórcy: „Bo po prostu ciebie nie lubię!””.
Z dowcipu nikt z nas się nie zaśmiał, wręcz przeciwnie, byliśmy już całkiem przerażeni. Dopiero wtedy zadowolony z siebie prof. M. podyktował nam zadania…
Autorką anegdoty jest dr Joanna Gocłowska-Bolek, z Uniwersytetem Warszawskim związana od 1996 roku, kiedy zaczęła studia na Wydziale Nauk Ekonomicznych. Na wydziale tym w 2006 roku obroniła też doktorat. Specjalizuje się w zagadnieniach wzrostu gospodarczego i procesach integracyjnych regionu Ameryki Łacińskiej i Karaibów. Od 2012 roku jest dyrektorką Centrum Studiów Latynoamerykańskich CESLA UW. Promotorka współpracy akademickiej uczelni polskich i latynoamerykańskich. Miłośniczka prozy Gabriela Garcii Marqueza i poezji Mario Benedettiego. Uwielbia samotne wędrówki po zatłoczonym Sao Paulo i po kolumbijskich lasach deszczowych.